czwartek, 6 marca 2014

Lemon Diet Detox

Zrobiłam kuracje lemoniadowa na początku roku. W poprzednim poście znajduje sie dokładny przepis.
Miałam zamiar opisać efekty wcześniej, ale brak czasu.. Jednak myśle, ze to dobrze, bo można znaleźć w internecie opisy efektów po zakończeniu, a teraz mogę opisać długofalowe :)

Muszę zacząć od tego, ze nie przeprowadziłam 10 dni detoxu. Skończyłam po 6. Dlaczego? Po prostu poczułam, ze już czas. W ciagu tych 6 dni schudłam 3 kilo, a nie planowałam tak znaczek utraty wagi. Poza tym, poczułam wtedy motywacje do zdrowego jedzenia. I na to najbardziej liczyłam! Od detoxu minęły równe 3 miesiące i mogę powiedzieć, ze do teraz czuje efekty. Bardziej świadomie wybieram jedzenie. Oczywiście, miałam już wiele "grzeszków", ale w porównaniu bardzo małych i niewinnych ;)

Co do samego stanu pod detoxie, co chyba najbardziej interesuje decydujących sie na niego, schudłam wspomniane 3 kilo, miałam o wiele więcej energii, ale tez ziemistą cerę. Moze to efekt oczyszczania? Po tygodniu to wróciło do normy, poza tym żadnych lamliwych paznokci czy wypadajacych włosów, a za to pozbyłam sie męczącego mnie pare tygodni kataru :)

Generalnie bardzo polecam ta metodę, chociaż nie wiem czy ludzie chorzy i oslabieni powinni ja stosować. Czytałam opinie, ze wlasnie jest "uzdrawiającą", ale przez pierwsze trzy dni dosyć słabo sie czułam, wiec nie wiem czy bez porozumienia z lekarzem powinno sie robić takie rzeczy w przypadku chorób..

Jednak najważniejsze jest to, ze to nie glodowka! Bardziej można to nazwać mono-dietą. Można zwiększać ilośc lemoniady, wiec ogólnie przyjmuje sie sporo kalorii.

Jeśli jesteś zdrowa osoba, która chce tylko sie oczyścić i zyskać troche energii i motywacji do zdrowszego odżywiania to gorąco polecam!


poniedziałek, 30 grudnia 2013

Master Cleanse

Popularny Lemon Diet Detox jest od dawna znany w Polsce. Po tym jak Beyonce Knowles schudła dzięki tej metodzie 10 kg (co jednak, podobno przez świadomą decyzje, szybko odzyskała) nastąpił boom, szczególnie w internecie.

Sama zdecydowałam sie na ta kuracje, właśnie mija 3 dzień wiec postanowiłam to opisać.

Master Cleanse polega na kuracji napojem sporządzanym z wody, soku z cytryny, syropu klonowego i pieprzu cayenne. Twórca, Stanley Burroughs zalecał to na leczenie wrzodów, jednak okazało sie, ze oczyszcza cały organizm i pomaga poradzić sobie z wieloma chorobami.
Przepis na jedna porje:

10 uncji wody (około 300 ml)
Dwie łyżki świeżo wycisnietego soku z cytryny (to bardzo ważne bo witamina C sie utlenia)
Dwie łyżki syropu klonowego
1/10 łyżeczki pieprzu cayenne

Pijemy 6-12 porcji dziennie. Oprócz tego zalecane są herbatki przeczyszczajace (nie stosuje) i woda z solą morska, litr z dwoma łyżeczkami rano i wieczorem.. Jednak mi wystarcza szklanka. Wychodzenie z kuracji powinno trwać tyle ile sama kuracja, czyli dla 10 dni cały proces wychodzi 20 -dniowy. Na początku pijemy tylko sok pomarańczowy, potem dołączały warzywa w formie zupy.

TO NIE JEST GŁODÓWKA! Syrop klonowy dostarcza sporej ilości kalorii, średnio dostarczam sobie około 1100 dziennie.

TO NIE JEST ODCHUDZANIE! Nie bierz przykładu z Beyonce- powrót po oczyszczaniu do jedzenia śmieci to prosta droga do efektu jo-jo i obwiniania tej kuracji, ze nieskuteczna, ze bez sensu.. Jeśli chcemy tylko zrzucić pare kilo do imprezy, wystarczy zwykła dieta (po której pewnie tez przytyjesz). Dla mnie ta kuracja to oczyszczenie organizmu i nowy początek. Nie jest celem sama w sobie. Celem jest późniejsza zdrowa dieta weganska, moze nawet kolejna próba witarianizmu (niestety w czasie świat poprzednia akcja upadła..). Już czuje efekty, dlatego pewnie skończę kuracje 6 dnia, pełna zalecana kuracja to 10 dni. Jednak ja nie chce za dużo schudnąć, tylko sie oczyścić, a ze już to czuje, to nie widzę sensu.

Uwaga, ja przed kuracja zrobiłam badania, wszystko miałam w normie i bez problemu mogłam przejść nawet na 10-dniową kuracje. Nie polecam takich akcji na własna rękę. To bardzo silne oczyszczanie, jeśli zależy Ci tylko na delikatnym "oddechu" po świątecznym obżarstwie, to polecam jakaś z popularnych kuracji na wyciskanych sokach. Jeżeli o odchudzanie, polecam oczywiście stała zmianę diety i ćwiczenia, ale to byłby oczywiście ideał :D

Po zakończeniu całej kuracji (czyli tez po wyjściu z niej) opisze wrażenia :)

Off top- z ciekawości przeczytałam pare starych gazetek o odchudzaniu, lata 2007-2010 (nie wiem czemu nadal je mam, raczej dla śmiechu :D ). Są STRASZNE. Diety po 800 kalorii, oparte na białym chlebie i żółtym serze.. A na początku oczywiście zepewnienia, ze żeby schudnąć i być zdrowym trzeba jeść dużo warzyw i owoców.. A "dużo" oznaczało w jednej z diet pół ogórka do śniadania i troche papryki do obiadu.. Bardzo ciekawe zalecenia, ciekawe jakie wyniki badań mieli ludzie stosujący je, a poza tym nie dziwie sie, ze takim problemem jest efekt jo-jo ;)


czwartek, 5 grudnia 2013

Green smoothie

Todays breakfast- green smoothie! Its really tasty and quite fast to prepare, so its great option for me- I can grab it and drink/eat in car or bus ;)

3 bananas
3 kiwifruits
spinach (30 g)

Spinach is great for green smoothies- you feel only taste of fruits, but it gives you extra vitamis :) Try it!



Dzisiejsze śniadaniowe smoothie. Zielone są najlepsze- mnóstwo witamin, pyszny smak :) Poza tym to najlepsze śniadanie dla mnie- szybko blenduje wszystko i pije w drodze na uczelnie czy do pracy!

3 banany
3 kiwi
szpinak (30 g)

Szpinak to świetny dodatek- wcale go nie czuć, a dodaje smoothie witamin :) Kiedy już sie przyzwyczaisz do świadomości, ze gdzieś tam jest tez warzywo, możesz zacząć dodawać go więcej- sam szpinak z bananami smakuje pysznie!

piątek, 29 listopada 2013

Zimowy witarianizm!

Ostatnio zapoznałam sie ze świetna strona The Banana Girlwiec tak na początek polecam :) Piękna kobieta, szczerze mówiąca o swoim stylu życia, dużo filmów ze wskazówkami. Wcześniej już widziałam jej filmik, ale jakoś nie zajrzalam dalej. Szczególnie podobał mi sie film, na którym coś wyjaśnia, a na drugiej części ekranu robi w tym czasie przysiady! To dopiero motywacja ;)

A teraz dziele sie dzisiejszymi zdobyczami- organiczna kasza jaglana i gryczana! Takie zakupy bardzo cieszą :)

Cały czas dużo czytam o witarianizmie, weganizmie itd.. Nadal jestem w okresie fascynacji, chociaż teraz, kiedy jest tak zimno, dodałam duży gotowany posiłek w ciagu dnia. Wiec dzisiejsze zakupy na pewno sie przydadzą :)

Generalnie nie uwarzam, ze trzeba być w 100% raw. Takie dni są świetne i na pewno potrzebne, ale szczególnie w zimę mamy potrzebę jakiegoś ciepłego pożywienia. Trzymam sie ogólnego założenia ok 70% raw. Oczywiście w zimne dni są inne sposoby ogrzania sie, właśnie jestem po treningu z Ewa Chodakowska i aż mam rumieńce od rozgrzania :) Jednak nasz klimat i braki w sezonowych produktach robią swoje.
Najważniejsze jest to, by zjadać taki ciepły posiłek pod koniec dnia, a już na pewno nie przegryzać go owocami "na deser". Owoce szybko sie trawia, kiedy trafią na taki niestrawiony pokarm po prostu są zablokowane, możemy zle sie czuć, a nawet rozchorowac, polecam np TEN ARTYKUŁ i TEN nt komponowania posiłków.

Ale taka kasza, czy ziemniaki zrobione na parze pod koniec dnia mogą zrobić wiele dobrego. Kiedy sobie odmawiamy czegoś na sile, to jesteśmy po prostu wkurzeni. Wczoraj zjadłam wieczorem ziemniaki i to była moja zachcianka- gdybym ich sobie odmówiła, to pewnie skończyło by sie na paczku z róża w centrum (aahh 100 lat nie jadłam pączków na Chmielnej ;) ). A tak, bylam najedzona, zadowolona i paczek nawet nie był pokusa!
Co innego nas rozgrzeje oprócz sportu i gotowanego jedzenia? Świetne są zimowe gruszki- moga leżeć naprawdę długo, właśnie dostałam takie ze słowami "na święta bedą dobre" oraz np jarmurz, który jest obecny w Polsce przez cała zimę, choć niestety mało popularny. Zauważyłam też, ze dobrze czuje sie w zimne dni po zjedzeniu awokado. Moze to tłuszcz, zawartość kalorii? Robiłam już z nim takie wariacje! Pasta do sałatki (zdjęcie poniżej), dip do warzyw, smoothie czy po prostu wkrojone do dania- zawsze smakuje. Znalazłam tez przepis na zupę, na pewno wyprobuje.
Chociaż zawsze po zakupieniu awokado cierpię, bo musi leżeć i zmieknac- takie prosto ze sklepu są zawsze twarde jak kamień, a ma być kremowe.

Moja ulubiona pasta:
1 awokado
2 pomidory
Pół małej cebuli
Sok z cytryny lub limonki
Odrobina ostrej pasty z węgierskiej czuszki (kupuje taka nie poddana obróbce termicznej- super ostra)
Wszystko do maszyny i miksujemy na pastę :) Nic prostszego. Moja jest dosyć ostra, oczywiście nie zawsze mam wszystkie składniki, ale nawet samo awokado zmiksowane z pomidorem i dodane do sałatki jako sos smakuje swietnie (dodałam raz do tego migdały i to był strzał w dziesiątkę).

Poza tym, zauważyłam, ze moim dużym problemem są zbyt małe posiłki. Czasem po prostu mi sie wydaje, ze nie wcisne tyle jedzenia w siebie. Ale potem wieczorem jestem głodna jak wilk, a to prowadzi tylko do powrotu do złych nawyków.. Szczególnie kiedy wracam przemarznieta. Będę nad tym pracować :)

Pozdrawiam!

czwartek, 28 listopada 2013

Żurawinowy sezon!

Dzień dobry, trochę moze zimny :) Dla rozgrzania zachęcam gorąco do wycieczki do sklepu- sezon na żurawinę w pełni, a jeśli ktoś moze ja zebrać w swojej okolicy to bardzo zazdroszczę :) Moja mama zamawia pieczywo od pewnej Pani, która ma swoją żurawinę z Mazur i bułeczki żytnie z takim nadzieniem w środku są po prostu przepyszne!


Na wielu stronach z przepisami znalazłam tylko przetwory i dania poddane obróbce termicznej z żurawiny (pomijam już dodawanie kilogramów cukru..). Na kilku nawet była informacja, ze nie powinno sie jej spożywać na surowo (??). No cóż, od tygodnia zajadam sie świeża żurawina i wszystko ok, czuje sie dobrze i bardzo mi smakuje!

Dzisiejszy koktajl potreningowy: 3 banany + ok szklanka świeżej żurawiny i woda. Stawia na nogi!


Jednak UWAGA świeża żurawina w niczym nie przypomina "pysznej", przeslodzonej żurawiny suszonej ani tym bardziej żurawiny w słoiku!! Pierwszy kontakt moze wiec być szokiem- super kwaśny smak! Jednak ja uwielbiam mocne smaki wiec dla mnie idealnie. Na początku polecam np taki koktaj jak na zdjęciu powyżej- banan złagodzi kwaśny smak żurawiny, poza tym doda kremowej konsystencji :)

Smacznego!

środa, 20 listopada 2013

Wywiad z dr Ewą Hankiewicz

Późno w nocy inspiracja :) Chociaż powinnam już spać, bo sen jest jedym z warunków zdrowego życia, jednak jak sie w czymś zaczytam to koniec. Polecam, naprawdę świetny i dający do myślenia tekst!

Oryginalny link do tego wywiadu tutaj To co najzdrowsze jest najgenialniejsze.

Poniżej prezentujemy wywiad z panią doktor, który okazał się być monologiem.

Studia medyczne wybrałam z powołania - chciałam pomagać ludziom. Byłam gorliwą studentką. Nawet egzamin z neurologii zdałam na celujący, chociaż rzadko stawiano takie stopnie. Tak więc, nie przypadkiem, zostałam neurologiem. Już wówczas zaczęłam studiować leki bardziej pod kątem ich działań ubocznych niż leczniczych i swoim pacjentom starałam się dobierać leki właśnie pod kątem ich najmniejszej szkodliwości. Starałam się też zlecać więcej zabiegów niż leków.
W swojej specjalizacji neurologicznej spotykałam się z chorobami, w stosunku do których konwencjonalna medycyna jest całkowicie bezradna: stwardnienie rozsiane, Parkinsonizm, guzy mózgu, choroba Alzheimera, zresztą dotyczy to również "zwykłych" korzonków, czy migren. Sama cierpiałam na uporczywe migreny przez kilkanaście lat. Już jako neurolog codziennie brałam pyralginę w zastrzykach, aby pozbyć się bólów głowy. Wtedy właśnie nie mogąc pomóc ani sobie, ani wielu moim pacjentom, zaczęłam zastanawiać się nad tym, że tu chyba jest coś nie tak.


Od dziecka byłam bardzo chorowita: przeszłam wiele chorób, miałam duże zmiany w kręgosłupie, a w wieku 20 lat pozbawiono mnie pęcherzyka żółciowego, miałam tam ze 140 złogów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że stosując odpowiednią dietę, można w kilka dni złogi te wyczyścić, zachowując pęcherzyk. Na egzaminie praktycznym z chirurgii na pytanie: czy złogi w pęcherzyku są zagrożeniem, prawidłowa odpowiedź miała brzmieć: tak, jest to stan przedrakowy i jedynym rozwiązaniem jest wycięcie pęcherzyka. Tak więc, gdy stwierdzono u mnie kamienie, biorąc pod uwagę wiedzę, którą zdobyłam na studiach, posłusznie poszłam na operację. Myślę, że właśnie od tego czasu zaczęły się moje poważne problemy zdrowotne. Miałam bóle głowy, chory kręgosłup, miałam paradentozę, problemy z układem trawiennym. Sama będąc chorą i na co dzień lecząc ludzi przykutych do łóżka z powodu chorób neurologicznych, widziałam swoją wielką bezradność. I znowu zapaliła się czerwona lampka - że coś tu nie tak. Punktem zwrotnym w moim życiu, nie tylko rodzinnym, ale także zawodowym, była choroba i śmierć mojego brata, który umarł z powodu chłoniaka złośliwego. W tym czasie interesowałam się już medycyną alternatywną. Nie zdążyłam jednak pomóc bratu. Wcześniej, nawet niż sam nowotwór, zabiła go chemia, którą go leczono. Zabiła go tak szybko, że nawet nie zdążyłam zastosować urynoterapii, o której czytałam. Wpadłam w depresję. Byłam w tym czasie przed egzaminem specjalizacyjnym właśnie z neurologii, gdy wpadła mi w ręce książka Mai Błaszczyszyn "Dieta życia". Przeczytałam ją jednym tchem, a następnego dnia zaczęłam już stosować. I o dziwo - jedząc głównie surowe warzywa i owoce w przeciągu dość krótkiego czasu stanęłam na nogi. Zdałam egzamin i wróciła mi chęć do życia. Pozbyłam się większości moich chorób. Przez pół roku leczyłam się tą dietą, ale gdy poczułam się dość dobrze, powróciłam do tak zwanej "normalnej" diety. Dolegliwości odzywały się od czasu do czasu . Ale nie były, aż tak jak wcześniej, dokuczliwe. Nie zastanawiałam się jeszcze wtedy nad wpływem diety na zdrowie. Urodziłam dziecko, no i problemy zaczęły się od nowa: krwotoki, szpital, śmierć kliniczna, operacja po operacji, no i diagnoza - wyrok: brak szans na wyleczenie. Wtedy przypomniałam sobie o poście i urynoterapii. Przypomniałam sobie o nich, gdy po dłuższym niejedzeniu po operacji, podano mi pierwszy posiłek. Zażyczyłam sobie, aby przyniesiono mi z domu ryż z marchewką. Myślałam wówczas, że jest to jedzenie, w tym momencie dla mnie, najzdrowsze pod słońcem. No i zaczęło się znowu - gorączka, krwotok, powrót wszystkiego. Moi koledzy po fachu rozłożyli ręce - byli bezradni. Wówczas pomyślałam: skoro zjadłam i jest tak źle, to nie należy jeść. Po pięciu tygodniach postu wstałam z łóżka całkiem zdrowa. Wróciłam do pracy. Wówczas okazało się, że mój ojciec jest chory na nowotwór. Nie chciał uwierzyć w moje "naturalne metody" i za pół roku zmarł. A ja jak przystało na "ozdrowieńca" kupiłam sobie wołowinę, o której nauczono mnie, że jest zdrowsza 
niż wieprzowina. Tak do końca to wiedziałam już wtedy i nie wiedziałam. Doceniłam post jako leczenie, ponieważ dwukrotnie uratował mi życie, ale jakoś codziennego zdrowego żywienia nie potrafiłam jeszcze wtedy rozpoznać i docenić. Zresztą niewiele o nim wiedziałam. Moje informacje były fragmentaryczne.

Wróciły znów obowiązki i mój poprzedni sposób życia. Zrozumiałam, że nie wystarczy raz wysprzątać organizmu - zastosować przez pół roku głodówki leczniczej. Trzeba dalej dbać i pielęgnować go codziennie. Trudno żyć z brakiem kilku narządów i kupą leków, które w swoim krótkim życiu zdążyłam już łyknąć. Trapiły mnie znów różne dolegliwości. Nie mogłam przecież pozostać na całe życie na poście urynowym. Czułam, że muszę coś robić, aby się ratować. Na medycynę szpitalną przestałam już liczyć. Co najwyżej, miała mi do zaproponowania wycięcie jeszcze jednego potrzebnego narządu, lub nowe leki, które wprawdzie coś tam pomagały, ale też i rujnowały resztki mojego zdrowia. Wtedy dopiero świadomie zaczęłam eksperymentować z dietą. Eliminowałam pokarmy, co do których miałam wątpliwości, że mi szkodzą. Jako pierwsze wyeliminowałam mięso. Później inspirowana książką hinduskiego lekarza "Mleko cichy morderca" wyeliminowałam mleko i wszelkie wyroby z mleka. Wtedy też uświadomiłam sobie, że to właśnie jadanie nabiału, który był kiedyś podstawą mojej diety, doprowadziło moje zdrowie do takiego stanu. Pierwsza moja tak zwana zdrowa dieta, którą przyjęłam, zawierała gotowane produkty, zdrowe razowe pieczywo, rośliny strączkowe. Ale dalej czułam, że to nie tak. Z pieczywem było mi się najtrudniej rozstać. Wtedy włączył się mój naturalny "pilot". Zaczęłam myśleć intuicyjnie, wracać do natury. Odkryłam, że to co najprostsze jest najgenialniejsze, dlatego trudne do zrozumienia. To wówczas, któregoś dnia, kupiłam swój ostatni bochenek chleba. Wtedy jeszcze z przerażeniem myślałam, jak to będzie, gdy pieczywo zniknie z mojego życia. No i nie ma pieczywa. W ostatniej kolejności wyeliminowałam produkty strączkowe. Długo wydawało mi się, że trzeba je jeść, ze względu na dużą ilość białka. Ale z biegiem czasu i moich przemyśleń, wnikliwego obserwowania siebie, w mojej diecie pozostały tylko świeże owoce i warzywa. Dobrze się czuję, gdy jem, nie mieszając, jeden gatunek warzyw lub owoców przez dłuższy czas.
Jak się ma, na przykład, moje 2 kilogramy gruszek, które zjadam w ciągu dnia i tryskam energią, do konwencjonalnego obiadu? Doszłam więc po latach obserwacji i praktyki do swojej optymalnej diety, o której myślę też, że jest optymalną dietą dla wszystkich. Jesteśmy jako gatunek owocożerni, nawet nie warzywożerni, a na pewno nie wszystkożerni.
Dzisiaj przyszła do mnie moja pacjentka, która od tygodnia jest na owocowo-warzywnej surowej diecie. Powiedziała mi, że przestały jej marznąć i cierpnąć ręce i nogi. Ci, którzy wcześniej rozcierali jej marznące ręce, teraz bardziej marzną od niej. Jej jest gorąco. Inna moja pacjentka, która od wielu lat w ogóle nie jadła surowizn, bo lekarz kiedyś powiedział jej, że szkodzą jej zdrowiu, przyszła po raz pierwszy do mnie w pięciu swetrach trzęsąc się z zimna. No więc jak jest z tym wychładzaniem? Gdy pacjentka ta przeszła na surową dietę, natychmiast poprawił się jej stan zdrowia i zdjęła z siebie kilka swetrów.
Pożegnajmy się więc z pierwszym mitem, że surowa dieta wychładza organizm. I, że zimą powinniśmy jeść gorące kasze, zupy, a owoce i warzywa zostawić na upalne lato.
Nie surowizny, lecz nabiał wychładzają organizm. Energia jest w surowym jedzeniu. Jabłko pięknie grzeje, banan może trochę mniej, ale wcale nie wychładza. Powinniśmy jeść to co u nas rośnie. Ale nawet banan w porównaniu ze zwykłym chlebem jest jak nektar bogów - zdrowy i bezpieczny. Patrząc na gotowane pożywienie rozgrzeszyłam nawet cytrusy. Uważam, że późne owoce - jabłka i gruszki są doskonałym pokarmem na zimę. Są w stanie nas tak wspaniale ogrzać i dać nam tyle energii potrzebnej na przetrwanie zimy. Późna gruszka nie zmarznie nawet na mrozie. Orzechy są również doskonałą spiżarnią na zimę. Energia jest w surowym jedzeniu. Może i gotowanie dodaje jakiegoś rodzaju energii do pożywienia. Ale jaki jest sens, aby jedną energię zabijać, po to aby dać jakąś drugą.
Je się wtedy gdy człowiek jest głodny. Aby się "dobrze" odżywiać wystarczy jeść, gdy się jest głodnym. Zauważyłam, że teraz, gdy jem owoce, zawsze mam umiar, wiem kiedy skończyć. Organizm jest syty i daje mi sygnał. Kiedyś, gdy podjadałam pożywienie przetworzone i wymieszane, trudno mi było uchwycić naturalnie tą granicę. Dopiero wypchany żołądek mówił: stop.
Powtarzam zawsze moim pacjentom: surowe dożywia, wszystko inne zaśmieca organizm i że jedynym pożywieniem, które daje energię i zdrowie są surowe owoce, warzywa i orzechy. Pozwalam także, od czasu do czasu, na olej tłoczony na zimno i na złamanie diety gotowanym pożywieniem. Wielu pacjentów, nie rozumiejąc, że na ich dolegliwości, pomóc może jedynie odpowiednie żywienie, a nie jakieś specjalne zapisane przeze mnie leczenie, opóźnia czas przechodzenia na dietę. Rozumiem ich, bo ja także bardzo powoli zmieniałam swoje żywieniowe przyzwyczajenia, nie doceniając wielokrotnie roli żywienia w leczeniu. Często pacjent odchodzi ode mnie i idzie do lekarza, który nie wymaga tak wiele i po prostu zapisuje tabletki. Ci pacjenci, którzy jednak spróbują, widzą już po kilku dniach efekty tej diety.
Niektórzy uważają, że powoli należy zmieniać dietę, aby nie był to szok dla organizmu. Ja uważam, że można to zrobić od zaraz. Jest to tylko kwestia gotowości naszego umysłu i porzucenia naszych przyzwyczajeń.
Pacjenci pytają: to pani doktor na diecie? A ja im odpowiadam: ja po prostu zdrowo jem. Im bardziej jestem zdrowa, to tym bardziej chce mi się zdrowo jeść. Leczyłam ludzi, którzy sobie nie wyobrażali życia bez kawy i bez papierosów. W miarę ilości wypijanego soku z marchwi, zmienia się ilość wypalanych papierosów. Sposób bycia także. Zauważyła to studentka, pisząca pracę magisterską, która przyszła do mnie z prośbą o podanie adresów osób będących na diecie owocowo-warzywnej. Wszyscy jej rozmówcy okazali się być rozmowni, przychylni, tryskający energią, zadowoleni z życia. Nie marudzili - tak jak spodziewała się tego - że katują się dietą, poszczą. Szczególnie szczęśliwa była kobieta chora na cukrzycę, której lekarze zabronili jeść jej ulubione winogrona, a nakazali jadać wędliny, sery i inne rzeczy, których nie znosiła. Teraz objada się swoimi ukochanymi winogronami i czuje się bardzo dobrze.
Co na to wszystko środowisko lekarskie? Umierałam w łomżyńskim szpitalu. Według tamtejszych lekarzy nie powinnam już żyć. Gdy pod wpływem własnych przeżyć i zmagań z trapiącymi mnie chorobami, odeszłam już tak daleko od konwencjonalnego widzenia choroby, jej skutków i leczenia, że ciężko byłoby mi wrócić do konwencjonalnej placówki zdrowia, otworzyłam własny gabinet. Trafiali do mnie beznadziejnie chorzy pacjenci, na których medycyna oficjalna postawiła już krzyżyk. Powrót do zdrowia tych ludzi uznano oficjalnie za cudowne ozdrowienie. Chociaż żadnego cudu tu nie było. Niekiedy moi znajomi lekarze podsyłali mi pacjentów, z którymi nie wiedziano co zrobić. Najczęściej takich, gdy operacja się udała, a pacjent nie zdrowieje.
Przeszłam długą szkołę. Jeśli jako młoda lekarka neurolog ze świeżo zdaną specjalizacją na pięć, musiałam sobie codziennie wstrzykiwać pyralginę, aby przeżyć dzień bez bólu, to kiedy ja powinnam dostać tą piątkę - teraz gdy sama nie mam już żadnych dolegliwości i leczę dwudziestoletnie migreny u pacjentów w ciągu tygodnia lub miesiąca, czy wtedy gdy sama faszerowałam się lekami, nie szczędząc ich również swoim pacjentom? Jeśli kiedyś komuś przyjdzie do głowy, aby odebrać mi mój lekarski dyplom, zarzucając mi, że nie leczę pacjentów według oficjalnej wiedzy medycznej, to ja zapytam, jak medycyna poradziła sobie ze stwardnieniem rozsianym, nowotworami, Parkinsonem i tak dalej.
Dlaczego na studiach medycznych nie nauczono mnie, że na stopach są punkty refleksyjne, nie było zajęć na temat diety, dlaczego nie powiedziano mi, że pijąc olej z cytryną mogę pozbyć się kamieni, tylko wycięto mi mój pęcherzyk żółciowy? W porównaniu z kilkukrotnie większą ilością kamieni, które w ten sposób usuwam pacjentom, moje 140 dla tej mikstury, nie byłoby problemem. Dlaczego na zajęciach z fizjologii nauczono mnie, że w trzecim roku życia tracimy enzymy do trawienia mleka, ale już nikt później z tego nie wyciągnął wniosków. I dotąd nie wyciąga.
Powstaje coraz więcej literatury naukowej na ten temat. Nie jest ona zlecana i finansowana przez rządy, ale powstaje dzięki lekarzom, czy naukowcom, którym w życiu przydarzyła się podobna historia do mojej. Albo, oni sami byli ciężko chorzy, lub ktoś z ich bliskiej rodziny stał na pograniczu życia i śmierci. Wówczas, bazując na oficjalnej wiedzy, którą sami przez lata uprawiali, a która w takim momencie nie miała im już nic do zaproponowania, skazywała ich na śmierć, zwracali się ku diecie czy, niekonwencjonalnemu leczeniu. Doktor John Tilden, dr Simonton, doktor Sharma, i wiele wiele innych.
Nawet te moje ciotki, które kiedyś nie mogły ścierpieć tego, że nie poczęstuję się szyneczką i bigosem, teraz gdy przyjeżdżam podają mi surówki, a i same już też tylko od czasu do czasu jadają mięso. Czują się znacznie lepiej i zawsze, gdy przyjeżdżam nadstawiają uszy na to "nowe". Myślę więc, że to już czas, aby zacząć mówić publicznie o zdrowej diecie. Bo te rzadkie zalecenia na ten temat, które dostają pacjenci, są zbyt fragmentaryczne. Gdy chory na wątrobę dostaje zalecenie, aby nie jeść smażonego, wówczas i tak, nie wiedząc o tym, je inne rzeczy, które mu równie szkodzą. Najczęściej jednak - o zgrozo - lekarze zabraniają jeść surowizny.
Wielu pacjentów chciałoby się zdrowo odżywiać, ale mają tak mylne pojęcie, co do zdrowej diety, przypadkowo wybudowane na podstawie reklam i artykułów w prasie kobiecej, że często robiąc to szkodzą własnemu zdrowiu. Ja sama w pewnym czasie zjadałam 2 duże jogurty z płatkami razowymi, a wraz ze mną każdy członek rodziny musiał to zrobić. Wydajemy nasze pieniądze na wiele rzeczy, co do których mamy mylne pojęcia. Myślimy, że nam pomagają, a one nam szkodzą. Każdy może robić ze swoim zdrowiem co chce. Ale powinien wiedzieć, że na przykład sok w kartonie nie ma żadnej wartości odżywczej, a niekiedy z powodu nadmiaru dodatków chemicznych, może nawet zaszkodzić. I nie jest to ten sam produkt, co sok wyciśnięty w domu w sokowirówce.
Zanieczyszczenia warzyw i owoców chemią rolną: azotynami, pestycydami itd. są dużym problemem. Warzywa, w których jest skumulowanych dużo tych środków, są niewątpliwie szkodliwe dla naszego zdrowia, ale... w przeciętnej marchewce - jak wykazują badania - jest 150 razy mniej pestycydów, niż w tej samej ilości mleka, czy mięsa. Przecież zwierzęta również karmione są skażonymi chemią rolną płodami i kumulują te substancje w swoich organizmach lub wydalają właśnie z mlekiem. Skoro nie możemy wyeliminować tak powszechnej chemii z naszej żywości to możemy pocieszyć się tym, że jadanie warzyw, czy owoców z tymi "dodatkami", jest bardziej bezpieczne, niż picie mleka, czy jadanie mięsa. Warzywa bowiem, zawierają również cenny błonnik, który częściowo neutralizuje działanie tych środków.
Gdybyśmy nawet wypili 5 litrów soku z marchwi, to nie przedawkujemy niczego. Bowiem nasz organizm wie co z tym zrobić. Zrobi sobie zapasy, lub po prostu wydali nadmiar niektórych składników. Gorzej jest ze sztucznymi witaminami. Najnowsze badania pokazały, że organizm nie radzi sobie z wydaleniem nadmiaru nawet syntetycznej witaminy C, a więc łykanie pastylek, nawet z dotychczas uważaną za "niewinną" witaminą C, nie jest całkiem bezkarne. Może wywoływać uszkodzenia wątroby i innych organów wewnętrznych.
Inną sprawą jest, że niekiedy jakiś rodzaj pokarmu - jak wykazują badania analityczne tego pokarmu - bogaty jest w potrzebny nam składnik, na przykład mleko bogate jest w wapń. Tylko, problem w tym, że nasz organizm nie może tego wapnia w żaden sposób wykorzystać. Aby przyswoić wapń, potrzebny jest odpowiedni stosunek wapnia do fosforu, a takiego nie ma w mleku. Te proporcje są natomiast idealne w orzechach, owocach i warzywach. Z wapnia zawartego w mleku mogą powstać, co najwyżej, złogi w nerkach, drogach żółciowych i w stawach. A więc, mleko nie tylko nie dostarcza wapnia do naszego organizmu, ale na dodatek powoduje jeszcze zabieranie odłożonego już wapnia z kości. Stąd w społeczeństwach, w których pija się dużo mleka i jada sery itp., statystycznie występuje największe zagrożenie ostoroporozą. Aby to stwierdzić, wystarczy spojrzeć na statystykę chorób.
Niestety, u nas cały czas pokutuje mit, że picie mleka wpływa korzystnie na bilans wapnia w organizmie i pacjentom z ostoroporozą zaleca się picie mleka. A tak w ogóle, to mleko jest dobrym pokarmem tylko dla ssaków w początkowym okresie ich życia. Później zanikają u nas enzymy do jego trawienia.
Drugi mit, na którym bazuje tzw: nowoczesna dietetyka, a który również wiąże się z mlekiem i z mięsem mówi, że do życia potrzeba nam dużych ilości białka. Tymczasem nasz organizm permanentnie otrzymuje za dużo białka, które później pracowicie musi usuwać. My chorujemy z powodu nadmiaru białka. Na rozkładanie cząsteczek białka, aby go usunąć, tracimy zbyt wiele energii i zbyt obciążamy tym organizm. Przychodzą do mnie matki z dziesięciolatkami z objawami braku energii życiowej. Słodycze, mięso i tylko gotowane - taka jest ich dieta. Sumując: to, że jakaś substancja obecna jest w pokarmie, nie znaczy jeszcze, że będzie nam ona przydatna. Podobnie rzecz się ma z truciznami w żywności. Zdrowy, nie zatruwany niewłaściwym pokarmem organizm, z prawidłową florą bakteryjną w jelitach, ma wiele różnych mechanizmów blokujących przyswajanie trucizn, a także sposobów na ich wydalanie. Błonnik, którego jest dużo w surowej diecie, ma wspaniałe zdolności wiązania trucizn i wyrzucania ich z organizmu. Zdrowy, dobrze odżywiony organizm nie musi bać się bakterii, wirusów, pleśni, toksyn. Przychodzą do mnie pacjenci, z ranami, których sami brzydzą się dotykać. Kiedyś łapałam wszystkie grypy, anginy, a teraz mój organizm nie boi się niczego.
Jeśli już musimy smarować chleb to nie kupujmy margaryn. Najlepiej stosować olej tłoczony na zimno. Jest on najmniej skażony szkodliwymi dodatkami. Produkowany w temperaturze nie niszczącej bioelementów jest najzdrowszy. Natomiast ten tzw.: "normalny" przetworzony olej jest wielkim wyzwaniem dla naszego systemu trawiennego, zaśmieca organizm, który nie umie trawić, zmodyfikowanych przez produkcję, związków tłuszczowych.
Popularne leki, przepisywane na przeziębienia i grypy, leczą jedynie objawy tych chorób. Usuwając objawy, przeszkadzają w ten sposób i zamykają organizmowi możliwości samoleczenia. Na przykład: większość popularnych leków zbija temperaturę, a zbijanie nawet niezbyt wysokiej temperatury powoduje blokowanie organizmowi możliwości samoleczenia. Nasze komórki żerne, oczyszczające organizm, są aktywne dopiero w 39,5 stopniach. Jeśli zbijemy temperaturę, wówczas choroba ciągnie się i ciągnie, bo organizm nie może wyzbyć się wyprodukowanych toksyn. Gdy używamy leki przeciw katarowi - popularne krople do nosa, zamykamy następną drogę oczyszczania się organizmu z toksyn: poprzez wyrzucanie kataru.
Leczę obecnie pacjentkę, której wycięto migdałki, czyli zamknięto organizmowi drogę do samoczynnego wydalania toksyn. Później miała rzut reumatyzmu, czyli odezwały się te toksyny, które nie miały ujścia, a organizm gromadził je w stawach. Leczono ją antybiotykami i sterydami - lekami hormonalnymi. Za dwa lata zjawił się nowotwór jamy brzusznej - czyli znowu, te toksyny, którym uniemożliwiano w kolejnych etapach "leczenia" wydalenie się, powodowały coraz cięższe choroby. Inną moją pacjentkę, jakiś czas temu, ktoś wyleczył z trądziku, również antybiotykami i sterydami. A przecież trądzik to nic innego jak właśnie wyrzucanie przez organizm toksyn przez skórę. Teraz, pacjentka ta, mimo młodego wieku, ma nowotwór wątroby. Powtarzam: nasza medycyna, lecząc na ogół objawy, zamyka drogę oczyszczania się organizmu z toksyn, dlatego z jednej choroby popadamy w inną. I jeszcze na dodatek, do głowy nam nie przyjdzie, aby powiązać razem, często odległe w czasie choroby. Cieszymy się ze zwycięstwa medycyny nad daną chorobą, a gdy nadchodzi następna, to od nowa z pełnym zaufaniem znowu poddajemy się leczeniu. Koło się toczy.
Dlaczego? Dlatego, że współczesna medycyna ma wiele aspektów. Między innymi ekonomiczny.

wywiad, który okazał się monologiem spisała: Agnieszka Olędzka

wtorek, 19 listopada 2013

Zakupowy update :)

Jako, ze jabłka należą do "parszywej dwunastki" (o czym w poprzednim poście) polecam dzisiejszą zdobycz- bio jabłka z Lidla. W Lidlu w Niemczech to normalka- mają odpowiedniki ekologiczne i to zazwyczaj w takich cenach jak te nie-bio.. Niestety u nas to nie tak oczywiste, trzeba zazwyczaj trochę poszukać lub tak jak ja zazwyczaj jeść uprawiane przez rodzinę/znajomych :)


Kwestie formalne- 600 gramowe opakowanie kosztuje 5,49 zł :)